Kuba Gładykowski

- UFO -

Był letni, ciepły wieczór 13 sierpnia 1997 roku (wiadomość sprawdzona z pamiętnika koleżanki, która zanotowała swe doświadczenie następnego dnia). Nad Wigrami zaszło słońce, kryjąc się w gałęziach sosen rezerwatu, gdzieś nad pokręconą Czarną Hańczą. Na niebie trochę sierpniowych niewinnych chmurek, leciutki wiaterek. Normalka. Jak to zawsze z Agnieszką i Edytą moimi dwiema odlotowymi koleżankami, do butelki, podnamiotowej miłości, (a ostatnio do czegoś więcej) szukaliśmy jakiś rozrywek, by przetrwać piękną noc przynajmniej do godziny pierwszej. W obozie KIK-u który znajdował się jakieś 200 metrów od rozpadającego się baraku, pod namiotem wegetował Łukasz- koleś którego uwielbiały dziewczyny za słodką minę, bardzo skrytego i porąbanego, z którym jednak zawsze można było wesoło popierdolić, choć stronił on od butelki. Lubił się izolować od nas, lecz robił to zbyt często, tonąc wśród swoich rówieśników(byli zresztą, w przeciwieństwie do niego, falą nowej, zamerykanizowanej, rozpieszczonej i zidiocianej młodzieży). Być może naprawdę się nas wstydził, gdyż nad Wigrami byliśmy nieobliczalni w słowach i czynach, jednak zawsze w dobrym słowa tego znaczeniu. W każdym razie Aga i Eda były stęsknione słodkiej minki "Łukiego", a ja miałem ochotę z nim popierdolić, i wyrwać go z tego bagna na poziomie niższym od krów pani Waci...No dobra, chciałem też poznać nowe dziewczyny, ale oczywiście śmiejąc się oraz robiąc z siebie idiotę znów nic nie wskórałem- liczyła się jednak zabawa, a jak ktoś jest sztywnym aktorem to już jego sprawa. Plan ten zrodził się w momencie gdy spotkałem moje serduszka z rękami uginającymi się od świeżego i cieplutkiego mleka w butelkach po Super Gazowanym Łajnie. Umówiliśmy się za pół godziny pod studnią, by w tym czasie Kuba mógł napełnić żołądek płatkami z mlekiem- musiało mi to starczyć do około jedenastej następnego dnia. Po prostu w tej godzinie upał i wrzaski dzieci z brygady RR- (Rodziny Rodzin) wypędzały mnie z namiotu. Ociężały, lecz o czystych zmysłach stanąłem przy studni, gdzie czekały już na mnie moje gołąbeczki z kilkoma kumpelami. Zaczęliśmy iść piaszczystą drogą- była ona położona na szczycie zbocza które schodziło do jeziora. Stąd rozpościerał się jeden z najpiękniejszych widoków na Wigry. Mogłem i miałem go zawsze kiedy chciałem- gdy się budziłem, przy śniadaniu, za każdym razem kiedy szedłem do studni by kolejny raz przedźwigać się z wiadrami. Widok ten zawsze mogę przywołać z mojej pamięci. Szliśmy tak, a ja raz śmiałem się z dziewczynami, a raz gapiłem się na ten zapierający w piersiach widok jak głupi. Zobaczyłem moją ukochaną babcię, która szła pod górę zbocza, by spędzić kilka niepowtarzalnych i uroczych chwil, w białym, murowanym wychodku. Ot tak sobie zwróciła nam uwagę na coś dziwnego na przeciwległym brzegu jeziora. To coś nie pasowało do wszystkich moich wspomnień związanych z Wigrami. Przypatrzyłem się i zobaczyłem czerwony punkt świetlny na wysokości (bez zachowania skali) 2-3 wysokości drzew. Było jeszcze jasno, krótko po zachodzie słońca. Zwróciłem na to uwagę roztrzepiotanym koleżankom. One stwierdziły lakonicznie- samolot, by po dłuższej chwili namysłu zażartować UFO. Ktoś starający się zachować zdrowy rozsądek, powiedział to co wydało mi się na początku- "Światło na kominie" . Ale ja k**wa wiedziałem że to nie jest żadne światło na kominie ! W końcu jeździłem tu dłużej niż one. Owszem, rozumiem gdybyśmy byli w Warszawie lub chociaż w Suwałkach, ale myśmy patrzyli w stronę wsi takich jak nasza, gdzie dalej zaczynały się bezkresne lasy Litwy lub okręgu Kalingradzkiego. Jednak, może to ja przez tyle lat nie zauważyłem światła na kominie ? Niemożliwe, choć prawdopodobne. Dałem spokój moim domysłom, dogoniłem rozgadane dziewczyny włączając się w kolejną bezpłodną wesołą paplaninę. Gdy doszliśmy do obozu, który znajdował się około 25 metrów wyżej niż szczyt zbocza, drzewa zasłaniały miejsce świetlistego punktu. Ch*j. Jak zabawa to zabawa. Wyciągnęliśmy po dużych oporach Łukasza z namiotu. Nastąpiło formalne powitanie. Dziewczyny starały się poderwać jakiś pozerów, ja dziewczyny z KIK-u, przy czym druga strona raczej nas olewała, będąc niezadowolą z obecności "intruzów", oprócz kilku ciapowatych idiotów. Obyło się bez żadnych używek, dosłownie niczego. Bądź co bądź to Klub Inteligencji Katolickiej, w dodatku sekcja młodocianych pozerów, więc raczej nie bawiłoby mnie dzielenie z nimi butelki. Po ok. 1 godzinie patrzenia na wysiłki Agnieszki i Edyty, i kilku słów zamienionych z Łukaszem, gdy on wciąż się do nas nie przyznawał, postanowiliśmy opuścić spotkanie. Niedługo ciupki miały mieć klubową modlitwę, klubowe ognisko zakończone klubowym snem. Nie mieliśmy tam nic więcej do robienia. Czas było zabawić się w naszym gronie po naszemu (no, no ,no to nie żadne orgie, czy zapijanie się na Amen, lecz miłe pogaduszki przy małym co nieco, a w razie czego namiot mógł pomieścić wystarczającą liczbę osób, by można się przespać w cieple ubranych ciał, szukając rąk i takie tam...) No ale schodziliśmy w dół, a ja kurka mol jak mnie zatkało, widzę to samo światełko, lecz w zupełnie innym miejscu co godzinę temu. A ja nie wiadomo czemu przyjąłem że to punkt statyczny. No to sprawa się zrobiła poważna. Na początku w piątkę lub w szóstkę obserwowaliśmy światełko, ustawiwszy się na punkcie obserwacyjnym przy studni. Światełko to dalej przesunęło się nad klasztor, jednak bardzo powoli. Migotało przy tym jak szalone. Siła światła była porównywalna do lampki na kominie, lub do nisko lecącego samolotu. Jednak w mordę jeża wiem kiedy coś nad Wigrami jest samolotem, a co nie- codziennie przelatywało chyba z pół setki tych maszyn, i prawie zawsze można było dostrzec smugi tych nieekologicznych maszyn, nad jednym z najpiękniejszych zakątków matki-Polski, i nad rezerwatem objętym wszelkimi możliwymi zakazami. Stąd wiem i wiedziałem wtedy że każdy samolot, czy nawet helikopter musiałby mrugać regularnie światłem niczym w takt muzyki na imprezie techno. Ale obiekt słuchał chyba jazzu. Zmieniał kolory jak mu się żywnie podobało, nie śpieszył się, robił to raz jak ślimak, a raz jak gdyby ktoś go naspeedował. Raz się rozżarzał białym światłem, a raz przygasał by zniknąć na 1-2 sekundę. Myśmy natomiast nic nie słyszeli- samolot ? helikopter ?byśmy w końcu usłyszeli buczenie. A w koło cisza jak to nad Wigrami. Tylko szczekanie psów, a od czasu do czasu głuchy pomruk TIR-a gdzieś na szosie po drugiej stronie. Leciał leciał, i wreszcie wleciał gdzieś w okolice naszego kochanego PRL-owskiego Starego Folwarku (tu zawsze zaopatrywaliśmy się w jednym z trzech sklepów na całe "City", w wakacyjne asortymenty). Ponieważ drzewa zasłaniały nam widok w pewnym miejscu, musieliśmy chodzić wzdłuż jego lotu, by przez szpary drzew podziwiać i ekscytować się czymś nieznanym. Nagle, tak ot sobie światełko zaczęło lecieć w drugą stronę- w prawo. No to my za nim. Wreszcie gdy znów znaleźliśmy się na stałym punkcie obserwacji (studnia) mogliśmy spokojnie stanąć z szerokimi otwartymi gębami, szklistymi oczami, wymieniając krótkie zdawkowe uwagi dotyczące naszych jakże cennych domysłów a także rodzących się analiz. Ja pędem by nie przepuścić ani jednej sekundy widowiska darmowego teatru nieznanego, poleciałem do namiotu. W ogromnym destrukcyjnym pośpiechu niszcząc jeszcze bardziej burdel w rzeczach odszukałem mój aparat fotograficzny- Zenit. Wprawdzie miałem go dopiero od pół roku, to już nauczyłem się dzielnie pstrykać zdjęcia opierając się na wskaźniku światła wbudowanego w aparat- dla nie wtajemniczonych znaczy to, że patrząc na strzałkę, ustawiałem aparat co każdy debil zrobić potrafi- a ja nic poza tym nie. Powinienem, mój wujek jest w końcu profesjonalistą, i od niego dostałem to dzieło radzieckiej techniki. Wróciłem i dużo się nie zmieniło. Punkt się przesunął w prawo, będąc prawie naprzeciw nas w linii prostej, oraz że ściemniało się naokoło, co miało jednak jedynie naturalny związek ze słoneczkiem które coraz bardziej zasypiało podczas gdy nam w żyłach pulsowała coraz większa dawka adrenaliny. Dzięki temu że obiekt coraz bardziej odcinał się od ciemnego tła zauważyliśmy że oprócz ruchu poziomego, światełko podskakiwało raz wyżej raz niżej. Można było powiedzieć że samo nie przesuwało się na widnokręgu, lecz raczej oscylowało pionowo jak i poziomo według wyimaginowanego punktu który przesuwał się w przestrzeni. Gdy światełko było prawie w linii prostej od nas , zatrzymało się, by znów zmienić kierunek przesuwu w lewo. W międzyczasie nasza krzątanina, oraz podniesione głosy wybawiły rodzinki moją, Edy i Agi, a także jakiś tam znajomych, znajomych, którzy z równie zapartym tchem obserwowali spektakl na niebie. Przy okazji każdy starał się dostrzec spodkowaty kształt, lecz były to tylko złudzenia umysłów, które widziały to co chciały zobaczyć w świetle rozbijającym ciemność. Jedynym który wyglądał na spokojnego był przymulony fajką (z tytoniem) ojciec Edyty. Pykał z niej cały czas. Oczywiście cała reszta starała się albo wytłumaczyć to zjawisko, albo zbagatelizować dowcipami. To drugie wybierali ci, co za bardzo nie mieli nic do powiedzenia, gdyż próba zrozumienia tego czegoś, była zbyt trudna dla ich czaszek i przepełnionych brzuchów. A obiekt jak leciał, tak leciał. Powtórzył swój manewr, przemieścił się gdzieś w okolice klasztoru, zmienił kierunek- znowu w prawo. Od tego momentu zaczyna się dopiero prawdziwa jazda. Choć sam w sobie przesuwał się wolno, to zaczął szybciej, intensywniej migać. Jednocześnie raz migał kolorowo, raz rozżarzał się białym światłem jaśniejszym od wszystkiego naokoło. Już zrobiło się bardzo ciemno. Gdzieś z tyłu księżyc rzucał poświatę na okoliczne pagórki pokryte polami i kępami drzew, w tym na pobliski las. Wciąż wymieniałem poglądy, analizy, domysły z osobami naokoło. Lecz nikt nie potrafił dać żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi. Więc zabrałem się do pstrykania fotek. Bez statywu, elektronicznych gadżetów, odpowiedniej czułości kliszy, nastawiłem ręczny czas mając nadzieję że w serii prób uda mi się zarejestrować obiekt. Klikałem i trzymałem, a wokół noc. Od najkrótszego pstryk, do 10 sekund naświetlania- wszystko w drgającej ręce z powodu nerwów. Do grupy osób wybałuszających gały dołączył Tomek (bardzo fajny koleś). Gdy pojawił się z 2 godz. temu, obejrzawszy zjawisko stwierdził iż "nic więcej się nie wydarzy, idę spać". Jednak ciekawość pokonała sen, i teraz mogliśmy podziwiać 19-stoletniego chłopaka w uroczej pidżamie, w słodkie misie. W pewnym momencie uświadomiłem sobie że słyszę dziwny szumo-huk. Lecz nie było ot, se tak, bum. Tak jak czasem gdy wpatrujesz się dłuższy czas w martwy punkt by uświadomić sobie że nie powinieneś właściwie tam patrzyć. To tak jakby ktoś bardzo powoli zwiększał głośność, tak że nie można było usłyszeć zmiany, a mózg miałby to za rzecz naturalną, dopóki głośność ta nie przekroczyła pewnej wartości krytycznej. Szumo-huk z początku wydawał mi się z początku TIR-em jadący gdzieś na dalekiej szosie. Jednak to nie było to ponieważ JA tam przyjeżdżałem jak jeszcze robiłem w gacie ze słodką minką, i JA nigdy nic takiego nie słyszałem. Tir by przejechał, gdyby się wsłuchać można by usłyszeć cichy daleki pomruk, słychać by było skąd dochodzi, oraz trwałbym powiedzmy 5-10 sekund. Ale nie, to trwało z 5 min., było dosyć głośne, a przede wszystkim łatwo wdzierało się do uszu oraz nie można było powiedzieć skąd dochodził. W tym samym czasie gdy uświadomiłem sobie że coś takiego słyszę, światełko mocniejsze 2 czy 3 razy niż na początku wieczoru, po locie w prawo znów ustawiło się naprzeciw nas. I nagle wszyscy zbaranieliśmy jak dzieci, które widzą pierwszy raz w życiu ohydną twarz przedszkolanki. To coś zaczęło lecieć w naszą stronę. Mieszały się we mnie uczucia strachu i radości że może odkryję tajemnicę, zrozumiem. Och tak! pragnąłem żeby stało się coś rodem z Archiwum X. Obiekt ten powoli wleciał nad gładką taflę wody i osiągnął odległość od nas(200 m), gdzieś na wysokości drugiej wyspy, gdzie co roku organizowano eskapady pływackie w tą i z powrotem. a jego odbicie ukazywało się coraz wyraźniej w tafli wody. Oczywiście przedtem też je było widać, lecz teraz nabierało ono mocy. Przestało migać różnorakimi kolorami. Za to jak gdyby nic, ot tak sobie zaczęło jeszcze bardziej intensywnie świecić biały światłem. I tam zawisł, po czym puścił tak silną smugę światła na wodę że Scully ani nawet Mulder takiej w życiu nie widzieli. Odbicie w wodzie dochodziło do brzegu, a wokół zrobiło się lekko jaśniej. Zupełnie gdyby ktoś miał tysiąc latarek typu patrol, i zapalił je jednocześnie. Smuga ta była widoczna przez 3-5 sekund po czym obiekt rozpłynął się w powietrzu. Zrozumiałbym gdyby chociaż później odleciał sobie tak jak latał przez około 4 godziny. Ale nie, on musiał się rozpłynąć. No bo z niego byłoby za NOL gdyby się nie rozpłynął. Finito di endo. Następnego wieczora widowisko się powtórzyło z tym że z mniejszą intensywnością, w krótszym czasie. Trzeciego dnia widzieliśmy jak powoli przelatuje wysoko nad całym jeziorem, kierując się gdzieś na południowy wschód. Leciał powoli, bezgłośnie, migotał swym nieregularnym światłem, lecz jego lot był bez oscylacji, statyczny. Przez te trzy dni miałem umysł trzeźwy, bardzo. Starałem, i staram się myśleć o tym w jak najbardziej racjonalnych kategoriach, ale nie mogę znaleźć żadnej "normalnej" odpowiedzi. Balon ? Nie umie zmieniać tak kierunku, nie zabrałby też baterii czy generatora który wyemitował tak silne światło. Latawiec? jak ktoś próbował mówić- bateria, generator, światło- odpada, a przy okazji ktoś musiałby się nieźle nabiegać by w ciągu 4 godzin przebiec 4 razy taki kawał drogi, a później wejść do wody... nie, nie, nie. Odblask od chmur jakiś świateł, szperacze z imprezy w starym folwarku ? Nie, nikt szperaczem przez dwie godziny nie jeździ w tą i z powrotem. Jak się ma taką zabawkę w lewo, prawo, i dookoła, i sru nią, zresztą szperacze widziałem nie raz więc wiem jaka jest różnica. Zresztą nikt mi nie powie że światło odbite od chmur może być tak jasne oraz skondensowane jak to rzucone w końcowej fazie. A gdyby nawet szperacz, to po prostu zostałby zgaszony, zamiast latać nad jeziorem puszczając niesamowite strugi. Sputnik, jakich pełno na wieczornym niebie ? Nie sputnik leci w jednym kierunku. Może sprawiać wrażenie mrugającego gdyby na przykład obracał się wokół własnej osi. Ale na wiele kolorów, nieregularność, reflektor ? Nie ! Jakie były skutki tego dnia i 2 kolejnych ? Dzieci bały się kosmitów, każdy miał powody do śmiechu, a spotkawszy tego wieczoru, po całym zdarzeniu dwie pijane dziewczyny, usłyszeliśmy że widziały w lesie UFO. Jednak ja nic nie piłem, i nie byłem jedynym światkiem. Przy okazji opinia o Wigrach jako miejscu nawiedzanym przez UFO utrwaliła się,. Chodzi o to że kilka lat temu, czego ja nie byłem świadkiem, natomiast wiele osób potwierdziło, zaobserwowano niesamowite światło w okolicach Cimochowizny, przy czy oczywiście wysiadł prąd. Natomiast sam rozmawiałem z człowiekiem który opowiadał jak tej nocy obudziło go niesamowite światło wpadające przez okna jego chatki gdy sam w niej nocował. Usiadłszy na łóżku nie mógł się ruszyć, i stracił poczucie czasu. Gdy po X minut światło zaczęło się oddalać ze strachu nie wychodził z domu i starał się przespać. Rano nie znalazł żadnych śladów. I nie jest to opowieść żadnego nie dokształconego chłopa, jak na przykład Majewskiego, który twierdzi że kosmici lądują u niego na polu by napić się z nim wódki, lecz człowiek mieszkający w Niemczech, zajmujący się strojeniem pianin. Ha ! I co wy na to ? Cała sprawa miała dość komiczne zakończenie. Dwóch gości starszych ode mnie którzy całego zajścia nie widzieli, tylko którym każdy szczegółowo opowiedział, poczuli się nie wiadomo dlaczego w obowiązku zawiadomić prasę. Zadzwonili do audycji "Nautilus" w Radiu Zet. Jednak nikt nie przejeżdżał. Później musiałem wyjechać z Cimochowizny na około 2 tyg. Po powrocie dowiedziałem się, iż owszem radio Zet przyjechało, ale gospodarz pan Stanisław który miał nierówno w głowie, (a który chciał malucha wrzucić do jeziora, oraz mówi że pod jego łóżkiem jest żyła wodna ponieważ słyszy szum, no ale to już materiał na inne opowiadanko) zobaczywszy pewnych siebie reporterów radia Zet, wyskoczył na nich z widłami biorąc ich za pracowników urzędu skarbowego którzy przyszli mu zabrać pieniądze(nie sądzę żeby to było w ogóle możliwe gdyż zarobki p. Stanisława były mniejsze od zera). Kazał im się natychmiast wynosić bo psem poszczuje(który by nawet muchy nie skrzywdził),i znów połowa jeziora słyszała grzmiący wrzask Stasia. Radio stanęło sobie w takim razie grzecznie przed płotem, pogadało z dwoma nadgorliwymi młodzieńcami którzy w sumie niczego nie widzieli, odjechało, a Stasiek zwąchawszy całą sytuację gospodarskim nosem kazał spie***lać chłopakom, pakować namioty i żeby ich nie widział po 18:00, a w ogóle żeby już ich nigdy nie widział. Tak to prawie wszystko. W Warszawie wywołałem kliszę- prześwietlona czy też niedoświetlona trudno stwierdzić- nic nie wyszło. Wiem że bez dowodu to wszystko gó*no warte, ale TO SIĘ WYDARZYŁO. Opisałem to gdyż uważam że trzeba chociaż o takich rzeczach mówić. Nie chcę interpretować faktów, narzucać światopoglądu, chcę je tylko przedstawić. Postawić pytanie- Co to mogło być ? Tajna broń, myśliwiec, kosmici, przybysze z przyszłości, świetlista postać ducha, czy też może coś przeoczyliśmy, coś zapomnieliśmy z całego zjawiska ? I szukać na nie odpowiedzi.