- Mistrz Gry -
Mistrz Gry, powiem wam tak szczerze, całkiem nieźle zarabiał. Brał tak z 10, 15 zł za godzinę - mówię wam, zależy - czy kolega czy frajer. Z tego wychodziło jakieś 100 zł dziennie, czyli jakoś 3000 przeciętnie na miesiąc. Nieźle jak na nie zarejestrowanego bezrobotnego, nie odprowadzającego żadnych świadczeń, podatków, etc. Pracował od pierwszego do pierwszego, w każdą pogodę, a zamówień na jego usługę wystarczało zawsze do sylwestra.
Czacha zgolona na 3mm, i to jaka - osadzona na dwumetrowym cielsku, chudym jak patyk. Można by powiedzieć prawie że albinos po kolorze skóry, dłoniach, nieliczne, krótkie włoski plaża blond. I na twarzy ani jednego syfa - cera gładka lecz nie bobaskowo miękka - twarda. Oczka miał takie...! że patrzył się na ciebie, a ty gościu myślałeś że wkuwa ci się w duszę. A za to jaki uśmieszek... ja pierdole, rozumiesz, non-stop widniał na nim cyniczny uśmieszek, którego to kąt, kąt rozumiesz, zmieniał się w zależności od sytuacji - powiększał lub zmniejszał, no wiesz.
W każdym bądź razie był on Mistrzem Gry. Ale jakiej ! nasz Mistrzunio spotykał się codziennie z kilkoma ochotnikami, najczęściej w sile 3 - 6, pod rotundą koło godziny ósmej, dziewiątej rano. Wiedząc jak wygląda nie mieli trudności z rozpoznaniem go, a on zawsze widział po twarzach kto na niego czeka. Zawsze podczas umawiania się przez anonimową komórkę, ten łysolec instruował co należy brać, czyli wiele paczek fajek, spodnie z wieloma kieszeniami, walkmana, dużo żarcia i picia, oraz długopisy z kartkami papieru, itp.; oraz tego czego nie należy brać, czyli przeważnie noży, w niektórych przypadkach pistoletów. Nasza brygada zażywała pod czujnym okiem mistrzunia, ale nie z jego udziałem... normalnie kwasy, LSD, papiery, kwadraty i kartony! w pobliskiej toalecie KFC. Nie żeby nasz bohaterek był dealerem, nie, on nie, nigdy nie załatwiał, nigdy nie kupował, i w ogóle nie wiedzieć czemu nic nie brał. No, ale to już jego sprawa. Następnie siadali w KeFCu i spokojnie popijali "Bonaqve", by im się szybciej rozpuściło i wchłonęło. Gdy Mistrz Gry widział już pierwsze oznaki działania środka, wyprowadzał ich na zewnątrz, by zacząć wprowadzać ich w świat gangów ulicznych słowami "O, tu jest paser kradzionych zegarków" lub inwazji kosmicznej "Czy wiecie że jest taka teoria, że kosmici już od dawna są wśród nas". Przenosił swych podopiecznych w czasie, w najdalszą przyszłość lub przeszłość, wędrował z nimi po planetach, kontynentach, chmurach, schodzili w głąb Ziemi lub chowali w automatach do coli. Wiązało się to najczęściej ze zmianą tożsamości - niektórzy uwielbiali być kasownikami, inni metrem, jeszcze inni puszką piwa na Hawajach. W zasadzie każdy seans różnił się od poprzednich. Mistrzuniowi nigdy się nie kończyły pomysły, owszem wiele motywów często się powtarzało, lecz oprócz swojej czachy, miał jeszcze natchnienie w postaci pomysłów ekipy którą prowadził. A prowadził ich nigdy tymi samymi ścieżynami i chodnikami, gdyż to głównie w nowych miejscach znajdywał pomysły na coraz to bardziej rozbudowane fazy. Dlatego mówiło się że każdy seans jest trochę bardziej ciekawy od poprzedniego, co jeszcze bardziej napędzało mu klienteli.
Był pełnym profesjonalistą. Zawsze, zawsze, posiadał przy sobie grama zioła, oraz kilka tabletek "Prozacu". Obie rzeczy na wypadek negatywnej paranoi lub zbyt nagłego zrzutu po kwasie. Zdarzało się to stosunkowo rzadko, ale zdarzało, a on jako były student medycyny czuł się w obowiązku być zabezpieczonym na taką sytuację. Jasne jest że dlatego miał bardzo wielu nowicjuszy w temacie, ale i również stali klienci chętnie korzystali z jego usług.
Najczęściej po szokowym mieście, tak gdzieś po dwóch godzinach, gdy nie do zniesienia stawał się huk samochodów, następowała krótka przejażdżka metrem lub tramwajem do jednego z ośrodków zieleni, srania psiego, i wyprowadzania niemowlaków na spacer w taczkach, gdzie następowało odprężenie umysłów przed następnymi fazami. Nie byłe one już związane z całym miastem, lecz grupa tripowców wprowadzana była we wspólne fazy koncentrującej się na jakiejś plastycznej myśli. Trwało to ze 4, pięć godzin, i zazwyczaj skupiało się na przemierzaniu tego samego terenu dziesiątki razy wieloma ścieżkami. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, master kierował całą nakwasowaną bandę w kierunku jednego z domów pacjentów, by w bezpiecznym miejscu mogli dokończyć swojej podróży, i bezpiecznie wylądować. Tak działo się dzień po dniu, od rana do wieczora, w każde święto, i dzień powszedni.
Pewnego standardowego razu, Mistrz zmierzał w kierunku spotkania zatłoczonym tramwajem. Jego cyniczny uśmieszek wykrzywiony był nadzwyczaj szeroko, gdyż był w trakcie obmyślania kolejnych wkrętek, którymi mógł żywić swoich klientów. Po dotarciu na miejsce, odbyło się standardowe zapoznanie, oraz przekazanie pieniędzy w myśl starej zasady, "połowa przed, połowa po". Wszyscy razem (pacjentów było trzech), udali się do KeFCa, do sracza. Tam panowie wyjadacze szybko włożyli kartoniki pod język i udali się by popijać "Bonaqv'ę". Mistrz powiedział że musi zostać jeszcze w toalecie by się porządnie wysrać, a oni mieli usiąść i zamówić wodę. I tak też się stało, tyle tylko że gdy nasz mistrzunio defekował w kiblu, jego klienci postanowili również zafundować mu niezłą jazdę i wrzucili mały kartonik do jego wody zabarwionej na ciemno colą. Czekając na działanie kwasa, mistrzuń wybębnił całą colę razem z kartonikiem, przemyconym podstępnie w jednym z jego wielgachnych łyków. Siedzieli, siedzieli, siedzieli i nic się początkowo się działo. Pozornie, gdyż mistrz Gry zaczął tak się zastanawiać jaką fazę ułożyć, w co ich wkręcić, że pierwszy raz przegapił moment w którym substantiva zaczęła działać na klientów. Gdy się zorientował w swoim błędzie, na początku schował swój uśmieszek w przypływie paniki, zaczął starać się usilnie wymyślić jak najprędzej najwspanialszą wkrętę, jaką mógł sobie wyobrazić. Strasznie go to zaabsorbowało, a gdy starał się przekazać im jakąś myśl, z jego ust dochodziło tylko: "Słucha szum, wkręta, pizda, szybka, bum" lub inne irracjonalne banialuki. Poczuł wtedy smród swoich spoconych dłoni, i tak go to zaabsorbowało, że nie mógł się już skoncentrować na żadnej myśli. Siedział więc jak ta pała, ze smutnym wyrazem twarzy. Klienci wyraźnie rozbawieni sytuacją, coraz bardziej sami się wkręcali, aż zapomniawszy o istnieniu tego "Strażnika czasu" jak go nazwali, wyruszyli na miastu szukać "Graala zegarków". On natomiast siedział wpatrzony w podłogę, szukając jakiejś fazy, jakiejś wkrętki. Niestety bidok, czuł tylko powiększającą się coraz bardziej pustkę w głowie. Nawet nie mógł sobie przypomnieć poprzednich faz, a te strzępki które pamiętał nie miały w sobie żadnego koloru.
- No i co, no i co ?
- No i nic. Po pewnym czasie zainteresowała się nim obsługa, a ponieważ jednym znakiem życia jaki dawał, była powtarzająca się mantra "wkrętka, wkrętka", zadzwoniono po Straż Miejską. Gdy ta próbowała wyprowadzić go z restauracji, ten zaczął się wydzierać, że jest Mistrzem Gry i musi prowadzić podróż. Chciał uciec, by odszukać tripowców, no i w ruch poszły pały. Stąd to pewnie już wiecie. Droga była krótka - policja, lekarz, badanie krwi, a potem na Sobieskiego. Podobno siedzi już tam tydzień, wydzierając się non stop że musi prowadzić grę, że mu zapłacili za grę itd. Trudno będzie mu z stamtąd wyjść.
- No, trudno, trudno.
- Mhh
- Ma ktoś jointy ?