Kuba Gładykowski

- Marcin -

Marcin szedł ulicą. Trudno naprawdę powiedzieć czy szedł — sztukę kamuflażu ulicznego doprowadził do perfekcji, i całkiem możliwe jest że w tamtym czasie i w tamtym miejscu go nie było. Na użytek chwili obecnej przyjmijmy, że jednak był.

Głowy jego nie zaprzątały kwestie zbawienia świata, rozwikłania zagadki ludzkiej egzystencji, możliwości wybuchu trzeciej wojny światowej, czy też refleksja nad istotą miłości, oj nie. W tamtym czasie i na tamtej ulicy myślał o przyziemnej potrzebie i do tego bardzo niezrealizowana. Musiał powstrzymywać grymas policzka, który nasuwał się na twarz, pragnąc obwieścić całemu światu konieczność opróżnienia pęcherza, który przy każdym kroku sygnalizował swoją zawartość ostrym bólem. Należy tu nadmienić, że Marcin bynajmniej nie był wymoczkiem, oddającym mocz tylko w ciepłej ubikacji, lecz był zatwardziałym w bojach mężczyzną, dla którego wypróżnienie organizmu pod drzewem, wystawiając swojego fallusa na mróz, czy też skorzystanie w letni dzień z parkanu otaczającego jedną z budów jakże-pięknie-rozrastającego-się-miasta było pestką. Na jego nieszczęście, a poniekąd na nieszczęście czytelnika, muszącego czytać opis jego męczarni, znalazł się we wrogiej wobec jego fizjologicznych potrzeb części miasta. W Centrum.

Wydawać by się mogło (ale tylko tym nieobytym w świecie), że centrum miasta powinno być skupieniem dóbr, spełniających potrzeby udręczonej ludzkości. Udręczonej, ze względu na kolektywną konieczność pracy na te dobra, które ma do zaoferowania Centrum. I owszem, serce miasta tętni: neonami reklam, światłami witryn sklepowych, czerwonymi zasłonami burdeli, przyciemnionymi szybami kafejek i pubów, klekotaniem kinematografów, w końcu dyskotekowymi światłami klubów. Tętno to opiera się na szumie za szybkich samochodów, łoskocie iskrzących hamulców tramwajów, tunelowych dudnień metra. Każdy z tych rytmów jest składową innych, wysyłających w przestrzeń jeden komunikat: “Centrum”.

Ten hałaśliwy komunikat potęgował już nadwrażliwe zmysły Marcina. Nie mógł stanąć naprzeciw witryny sklepowej i “osuszyć węża”, nie mógł próbować skryć się pod oświetlonym drzewem, mijanym przez przechodniów dążących we wszystkich kierunkach by spełnić swoje potrzeby, nie mógł wejść do kawiarni czy pubu, pilnie strzeżonych przez napis “WC tylko dla klientów” i szatniarzy stojących na straży tego prawa. Nie mógł spróbować żadnej z tych rzeczy, dodać rytmu oddawania moczu do rytmu Centrum, gdyż wtedy zburzyłby harmonię dźwięków. Przechodnie musieliby stanąć, szczęki hamulcowe tramwajów zmylone fałszywym rytmem, opadłyby za wcześnie, goniąc takt. Tramwaj stanąłby w połowie drogi między przystankami. Zbyt szybki samochód zwolniłby tempa zbyt szybko, powodując wypadek. I naraz pojawiliby się policjanci, straż miejska, karetki i świadkowie. Tylko metro, niczym metronom, najniższa składowa rytmu, wyznaczająca innym ich uderzenia, przejechałoby niewzruszone. Oj nie, nie było czasu na myśli wyższe, należało teraz działać, mimo że się było w Centrum, panie Marcinie.

W Centrum, w którym nie było jednego ogólnodostępnego i bezpłatnego szaletu. A powinny stać gęściej niż całodobowe sklepy, gęściej nawet niż kioski ruchu, których pracownicy wytworzyli największą odporność na potrzeby dolnych partii ciała, na skutek całodziennego siedzenia w jednym miejscu. Oj tak — kioskarze i kioskarki Centrów świata, których życie upływa na czytaniu dzienników, tygodników, dwutygodników i kwartalników, najlepiej zorientowani w arkanach polityki Afganistanu, socjologii mediów, psychologii wędkarstwa i obsługi komputera, potrafiący dokonywać niewyobrażalnych syntez, a na nasze nieszczęście ukrywający swoją wiedzę, wykształcili tybetańskie zdolności powstrzymywania i nieodczuwania parcia na pęcherz i innych takich tam.

Ich nie razi (tak jak to się dzieje u ludzi nieobytych w świecie), że ogólnodostępny szalet powinien być jedyną bezpłatną rzeczą należną człowiekowi po 30 000 lat jego istnienia, po 5 000 lat rozwoju cywilizacji, po 250 latach od rewolucji przemysłowej i półwieczu od detonacji bomby jądrowej.

Marcinowi były obce te wywody. Zastanawiał się nad możliwością zdobycia 2 złotych na toaletę w metrze. W tamtym miejscu i w tamtym czasie żal za pożyczonymi 10 złotymi, wydanymi pół godziny wcześniej na piwo, przyszedł za późno i był obecnie bezcelowy. Gdyby go porzucił, odkryłby, że obok snu i śmierci wydalanie, jest jedyną konsekwencja życia (jeśli przyjmiemy na użytek powyższego i niniejszego tekstu, że jedzenie jest jego przyczyną, na co czytelnik ochoczo i bez sprzeciwu przystanie). O ile jednak sen i śmierć są bezpłatne, to wydalanie, jak pokazuje przykład Marcina, nie. Dziw bierze, że jemu podobnym ludziom, otrzymującym i zostawiającym swoje zarobki, na cele mniej lub bardziej przyziemne, w najważniejszym miejscu miasta, to miejsce nie oferuje poczucia bezpieczeństwa w tym ukrywanym od wieków, na przekór naturze, procederze.

Marcin nie mógł wygrać naturą. Zaczepił panią w średnim wieku. Jej wygląd sugerował możliwość zrozumienia zasadniczych potrzeb. Po pierwszym jego słowie, którym było uprzejme “Przepraszam”, usłyszał “Nie dziękuję, nic nie kupuję” i nim wykrztusił “Ale”, pani miła zmieszała się z rytmem przechodniów. Po drugim przepraszam, wypowiedzianym po, półrozsądnym odczekaniu usłyszał od młodego mężczyzny “Nie mam pieniędzy”, a trzecie uwolnione w tuż po drugim spowodowało reakcję ignorancji u dwóch koleżanek i chwilowe rozstąpienie się rzeki przechodniów, która od razu po tym wpadła w swój rytm. Wiedział już, jakże tragiczny jest jego los, i gdyby miał wolny od parcia kawałek mózgu wielkości orzecha, złorzeczyłby gwiazdom, za wyrok, jaki napisały dzisiejszego wieczora swoim ułożeniem.

Nie było już miejsca na teorię. Przykleił się jak najbardziej do bocznej ściany Filharmonii. Jedną ręką uwalniał natchnienie kultur, drugą opierał się o ścianę, przyciskając do niej głowę. Zabieg ten nie spowodował zniknięcia, oj nie. Za to zza jego pleców, kiedy uwalniał nagromadzone siły hydrodynamiczne, dobiegł go głos, niczym szczęknięcie zamka spustowego karabinu: “Komenda rejonowa policji”. Lecz on już nie słyszał, zamienił się w jeden wielki nerw, kontemplujący tajemnicę żółtego płynu, płynącego przez każdą sekundę historii ludzkości, zalewając zwycięstwa bitew, zagłady powstań, triumfy ludzkiej myśli, i jej upadki w wiekach ciemnych, aż do odkrycia najmniejszych cząstek elementarnych, a ż  d o  o s t a t n i e j  k r o p l i.

Dopiero teraz wrócił do rzeczywistości. Przed nim pieniła się nalana twarz oficera policji bezczynnie drącego się na niego. Kiedy schował członka, policjanci mogli go skuć i wsadzić do radiowozu, który wychynął zza rogu. Swobodnie i z uśmiechem odpowiadał na pytania policjantów w samochodzie, gdy ten lekko unosił go na komisariat. Marcin był jednak daleko od tamtego miejsca i tamtego czasu. Patrzył na wierzchołki mijających go wieżowców, a w środku czuł narastającą wolność. W tym błogim stanie, doszedł go niespodziewanie mały impuls, z dolnych partii ciała, po stronie pleców tam gdzie kończy się kręgosłup, a zaczynają nogi.