Kuba Gładykowski

- Sprzątacz -

Każda instytucja posiada sprzątaczy. Kto to widział by ludzie zajmujący się "ważnymi sprawami" sprzątali po sobie ? Czy osoba odpowiedzialna za innych ludzi (nie mówię tu już o tysiącach, ale o choćby kilku) musiałaby wycierać własne biurko ? Ktoś obracający okrągłymi sumami powinien po całym dniu obliczeń wziąć szczotę i wiadro z mydlinami ? Nie. Inaczej instytucja nie nazywałaby się instytucją tylko domem.

Sprzątacze byli potrzebni do takich rzeczy, i ja byłem jednym z nich.

Pracowałem w jednej z bardzo ważnych instytucji na długo przed tym, nim to się zaczęło. Gdy się zaczęło szorowałem kible, gdy się stało wycierałem kurze z półek, a gdy skończyło nie miałem już pracy. Pracy, którą na przekór opinii większości dało się lubić.

Miałem trochę hulackie i rozechwiane życie. Kosztowało mnie to kilka niezdanych klas, napoczęte kierunku studiów, wreszcie próby odnalezienia się w różnych zawodach: od kopacza rowów, przez akwizytora, aż do dyrektora generalnego firmy. Małej firmy. Jednoosobowej firmy. Mojej firmy, mającej sprowadzać żarówki z Tajwanu. Tanie i solidne jak głosił slogan.

Po tych doświadczeniach natrafiłem na intrygujące ogłoszenie: "Sprzątaczy do Agencji Rządowej - PILNIE". Widocznie naprawdę pilnie potrzebowali pracowników, skoro z moją rozbawioną przeszłością pozytywnie przeszedłem weryfikację. Był to budynek Pentagonu.

Moja kariera przebiegała wzorcowo. Zacząłem od sprzątania przed budynkiem. Gdy tam się sprawdziłem, zostałem uhonorowany sprzątaniem miejsc dostępnych dla zwiedzających. W miarę jak rosło zaufanie do mojej pracy, a pośrednio do mojej osoby, dostawałem nowe kolory kart magnetycznych umożliwiających sprzątanie w coraz bardziej strzeżonych miejscach. Byłem z tego bardzo rad - w każdej kolejnej strefie pracowało coraz mniej osób, więc było mniej sprzątania. Pensja zaś rosła, co przy moim nowym nawyku oszczędzania pieniędzy (o co bym nigdy wcześniej siebie nie posądził), owocowało miłymi liczbami na saldzie konta.

Tam właśnie odnalazłem to, czego szukałem - spokój ducha, systematyczność i pewność jutra. Odnalazłem straconą wiarę w relacje międzyludzkie dzięki prostym i serdecznym współpracownikom. Mogłem podziwiać generałów jak surowo marszczą brwi podczas planowania i jakim niskim, ochrypłym głosem wydają polecenia podobnym im oficerom.

Mimo cudownego stanu równowagi, w jakim znalazło się moje życie (momentami dochodzącego prawie do nirwany) stary duch zawadiacki nie wygasł do końca. Zaczęło mi brakować czegoś ekscytującego, dawki endorfin podniecenia. I ryzyka. Pracowałem już osiem lat i sprzątałem wtedy w strefie pomarańczowej. Nic mnie nie dzieliło od nieuchronnego awansu do najwyższej strefy czerwonej - byłem znany i lubiany - w końcu byłem kiedyś na studiach, zaś nocne życie wyrobiło we mnie cięty dowcip.

Któregoś dnia, przeleciała mi przed oczami kartka z napisem ściśle tajne, gdy opróżniałem kosz na śmieci. Zgodnie z procedurą powinienem był ją oddać oficerowi dyżurnemu, ale robiliśmy tak tylko w momencie znalezienia dokumentów tego typu na korytarzu. Jeśli papiery leżały w śmietniku, udawaliśmy że ich nie widzimy. Wszystkie śmieci trafiały do spalarni w piwnicy gdzie były niszczone, więc mogliśmy mieć spokojne sumienie. Zdziwicie się że ktokolwiek gubił takie dokumenty ? Być może to prawda że nikt nie włamał się nigdy do komputerów Pentagonu, ale ludzie to tylko ludzie i często coś zostawiali w nieodpowiednim miejscu – szyfry do wyrzutni rakiet balistycznych, teczki atomowe, prototypy broni.

Z każdym oddanym dokumentem rosło zaufanie oficera dyżurnego oraz tego kto obserwował mnie przez kamery. Ale tego dnia i w tamtej chwili byłem w martwym punkcie - poza zasięgiem kamer. Jeśli jest ktoś, kto może patrzeć w jednym czasie we wszystkie miejsca to nazywa się Bóg.

Wiedząc że w tamtym pokoju nikt się nie pojawi o tej godzinie, drżącymi rękami wyprostowałem kartkę. Nadnercza pompowały we mnie dawno nie odczuwaną adrenalinę. Był to rozkaz ataku na Irak podpisany własnoręcznie przez prezydenta. Ataku, który miał się rozpocząć według treści za osiem godzin ! Schowałem go w gacie.

Zasnąć w domu nie potrafiłem. Przez sześć godzin byłem jednym z niewielu na świecie, wiedzących co się wydarzy. Byłem równy tym wszystkim marszczącym brwi generałom, politykom pokazującym się w talk showach, samemu prezydentowi. Ba, byłem nawet większy, gdyż oni wiedzieli że wiedzieli, i ja wiedziałem że wiedzieli, ale oni nie wiedzieli że ja wiedziałem. To uczucie trwało przez całą noc i (możecie mi wierzyć lub nie) było lepsze od wszystkich orgazmów, lepsze od upicia się najdroższymi alkoholami. Po nieprzespanej nocy, dokładnie o godzinie wyznaczonej przez rozkaz, gdy CNN podało wiadomość o rozpoczęciu inwazji, o mało nie ejakulowałem.

Tak otworzyłem jednoosobową agencję wywiadowczą. Zacząłem metodycznie wynosić część z odnalezionych dokumentów. Wiedziałem jak, wiedziałem kiedy. Mój szósty zmysł sprzątacza ostrzegał mnie kiedy nastąpi rutynowa rewizja. Na terenie Pentagonu skonstruowałem sieć schowków na dokumenty które nie mogłem danego dnia wynieść. W domu założyłem archiwum. Segregowałem dokumenty według dat, spraw które dotyczyły i według nazwisk, z którymi były związane. Część znalezionych dokumentów nadal oddawałem nawet nie czytając – średnia nie mogła się zmienić ani dla oficera dyżurnego, ani dla panów oglądających obraz z kamer.

Wiedząc że moja łączność ze światem poddawana jest rutynowej inwigilacji, nie pisałem nic na ten temat na komputerze, ani nikomu nie mówiłem. To był mój sekret.

Po dwóch latach, kiedy odszedł na emeryturę (w tajemniczych okolicznościach) jedyny sprzątacz pracujący w strefie czerwonej, naturalnie wskoczyłem na jego miejsce. Zostałem automatycznie zaciągnięty do wojska i mianowany szeregowcem po złożeniu przysięgi przed (wiedziałem już wtedy o jego ciągotach pedofilskich i skłonności do kokainy) głównodowodzącym armią Stanów Zjednoczonych, ponieważ zgodnie ze zwyczajem żaden cywil nie może pracować w tej strefie. Prowadziłem od tej pory moją misję wywiadowczą nie jako cywil a żołnierz.

Wiedziałem już wtedy dużo. Bardzo dużo. Archiwum moje miało koło pół tysiąca dokumentów. Doskonale orientowałem się w arkanach geopolityki i rozgrywkach wewnątrz instytucji USA. Wiedziałem kto i kogo zaatakuje, komu sprzedajemy potajemnie broń, kogo nielegalnie finansujemy, gdzie leżą nieodkryte pola roponośne, jaka jest strategia walki z terroryzmem i kto jest terrorystą naprawdę, a kto nim nie jest, z jakiej planety UFO znów wylądowało na Ziemi, oraz co chińczycy wysyłali w kosmos. Bawiło mnie jak prezydent robił w bambuko w generałów, generałowie robili w konia polityków, a politycy ściemniali społeczeństwu.

Dziw mnie dziś bierze że nie użyłem wtedy tej wiedzy – wiedzy tak rozległej, jak nikt chyba nigdy nie miał. Mogłem doprowadzić ten kraj do upadku w ciągu jednego dnia. Spokojna praca sprzątacza równoważyła jednak moje alter ego, nie pozwalając uwierzyć w sny o rzeczywistej potędze – zadawalała mnie ta wirtualna.

Praca w czerwonej strefie nie przyniosła żadnych nowych rewelacyjnych faktów – raczej same dookreślenia spraw dobrze mi znanych: kilka nowych planet zamieszkałych przez obce cywilizacje, dwa naturalne zgony prezydentów będące w istocie morderstwami i tajemnicę broni z antymaterii. Prócz tajemnicy małego pokoju.

Oznaczenia pomieszczeń w Pentagonie były w miarę czytelne nawet dla osoby z zewnątrz. Pokoje od N-1 do N-10 oznaczały dział zajmujący się bronią nuklearną, U-1 do U-3 był działem UFO, a na przykład C-1 do C-5 zajmował się bronią chemiczną. Gdybyście weszli do Pentagonu głównym wejściem, mając przyczepioną do ubrania czerwoną przepustkę, to na przeciwległej ścianie w piwnicy znajdującej się po przekątnej całego budynku, odnaleźlibyście pokój oznaczony jako P-1. Był to jedyny dział posiadający jeden pokój i przez długi czas nie mogłem zgłębić jego znaczenia. Zawsze był w nim jeden z dwóch starszych mężczyzn o podkrążonych oczach, lekko otyłych, dobiegających sześćdziesiątki – Bill lub John. Jak brzmiały fikcyjne imiona na plakietkach bez nazwisk. Było to jeszcze bardziej frapujące, gdyż wszyscy stali pracownicy na plakietkach nosili prawdziwe imiona i nazwiska. Wziąłem zaległy tygodniowy urlop, by przeczesać moje archiwum w poszukiwaniu nazwy działu i ich imion. Ktoś pomyśli że to dziwne spędzić tydzień urlopu nie wychodząc z domu, lecz było to naturalne dla sprzątaczy i ludzi ich obserwujących. Nie można było zapomnieć o pracy w czasie wyjazdu, to po co było próbować ?

Siedem dni poszukiwań i nic.

Porzuciłem dotychczasową misję zdobywania informacji wszelakich i skupiłem się na pokoju P-1. Problemów było kilka – zawsze był ktoś w pokoju, a nawet gdyby nie było to i tak szerokokątna kamera obejmowała swym wzrokiem cały pokój. Mimo nieustannej bytności Billa lub Johna, nie produkowali oni żadnych papierów. Właściwie nie robili nic. Siedzieli zapatrzeni w wygasły monitor lub czytali książkę. W pokoju nie było nowoczesnych komputerów z ciekłokrystalicznymi wyświetlaczami. Na jedynym biurku stał zielony monochromatyczny monitor sprzed przynajmniej dwudziestu lat i dwie klawiatury – z alfabetem łacińskim i druga pokryta bukwami. Obok nich spoczywał jeden z tych starych czerwonych telefonów bez żadnego cyferblatu ani przycisków, dzwoniący po drugiej stronie od razu po podniesieniu słuchawki. Prawy róg pomieszczenia pokrywała szafa z powoli obracającą się szpulą taśmy magnetycznej, lewy zaś sejf. Raz na kilka dni Bill lub John wyjmowali z niego nową szpulę i zakładali na miejsce starej, która wędrowała do sejfu. Na ścianie za monitorem wisiało jakieś urządzenie. Było to czarne, metalowe pudełko, którego powierzchnia pokryta była rzędem kolorowych diod biegnących poprzecznie. Ułożone były od lewej w trzy grupy różniące się kolorem – zielone, żółte i czerwone. Z pudełka odchodziły kable w dwie strony – z prawej do szafy z obracającą się szpulą oraz w górę by zniknąć w suficie. Kilka zielonych diod najbardziej po lewej paliło się zawsze. Pozostałe zapalały się i gasły, rzadko dochodząc do żółtych. Gdy tak się działo wbudowany w skrzynkę głośnik wydawał krótki pisk, który odrywał Johnna lub Billa od lektury tandetnego kryminału. Patrzył on przez chwilę czujnym wzrokiem na wskaźnik po czym, gdy diodki gasły wskazując na normalny poziom czegoś, spokojnie wracał do przerwanej lektury.

Postanowiłem rozpocząć rozpracowywanie tematu od zdobycia planów budynku. Miałem nadzieję zbadać przebieg kabli wychodzących z P-1. Myśl, że łamię dotychczasowy zwyczaj zbierania przypadkowych kartek odrzuciłem tak szybko, jak szybko przyszła. Wpadłem w tą sprawę całym sobą łącznie z częścią sprzątacza dotychczas mnie równoważącą.

Robiąc dowcipną uwagę o nowym prezydencie Schwardzenegerze i jego zamiłowaniu do porządku przy pedantycznym lizusie odpowiedzialnym za administrację budynku Pentagonu, udało mi się doprowadzić do zarządzenia przeprowadzenia inwentaryzacji. W tym celu sprzątacze odpowiedzialni za poszczególne strefy mieli otrzymać nieszczegółowe mapki poglądowe (a trzeba wam pamiętać że byłem jedyny w czerwonej). Zgłosiłem się do pedantycznego lizusa po mój przydział. Gdy mi go wręczył, napomknąłem mu o jakiejś awarii w toalecie i rozlanej wodzie (fakt, że sam odkręciłem zawór kilka minut wcześniej, zostawiłem dla siebie). Ponieważ była to toaleta z której korzystali generałowie, chłopak pobiegł czym prędzej w miejsce zdarzenia zostawiając włączony komputer. Odczekałem kilkanaście sekund, licząc w duchu że zbiegowisko przy ubikacji przyciągnie uwagę kamer bardziej niż moja osoba i nagrałem na płytę szczegółowy plan budynku. Gdy wyszedłem spokojnie z pokoju, minęli mnie dwaj dyżurujący hydraulicy biegnący w stronę awarii. Płyta uwierała w majtkach bardziej niż papier.

Przyjaciele-sprzątacze szybko dowiedzieli się czyja uwaga nałożyła im na spracowane barki dodatkowy ciężar w postaci inwentaryzacji. Odsunęli się jeszcze bardziej ode mnie – wymarzona praca w czerwonej i moja misja już dawno zaznaczyła wyraźne pęknięcie między nami. Nie obchodziło mnie to za bardzo. Miałem teraz dużo czasu na pracowanie po godzinach.

Czytanie w domowym komputerze nie wchodziło w grę – doskonale wiedziałem że ktoś zawsze może patrzeć na to samo co ja. Drukowałem więc w biurze. Kiedy nie mogłem wynieść wszystkiego co wyszło z drukarki, korzystałem z sieci skrytek – dużą część Pentagonu wypełniłem planami Pentagonu. Płyta CD powędrowała do spalarni. W końcu któregoś dnia wyniosłem ostatnią kartkę. Przez cały weekend składałem plany na podłodze. Pokoju P-1 nie było.

Nie wierzyłem – były to całkiem świeże plany, a pokój musiał tam być od kilkudziesięciu lat. Na planach ten fragment budynku był tylko częścią T-4 – działu zajmującego się teleportacją. T-4 sąsiadował z P-1 w rzeczywistości, ale na planach...?

Zacząłem na nich szczegółowo badać przebieg kabli, rur, wpierw w okolicach obiektu mojego zainteresowania, a później już w całym budynku. Po nocach śniły mi się plątaniny kabli, symboli, połączeń. Czułem wtedy że coś się nie zgadza i za cholerę nie mogłem dojść co. Do pracy przychodziłem z podkrążonymi oczami, zacząłem poruszać się ślamazarnie. Czułem na sobie spojrzenia agentów, lecz miałem na tyle zdrowego rozsądku by widzieć w nich więcej współczucia dla człowieka chylącego się ku starości na zboczu andropauzy, niż podejrzeń – zbyt już wrosłem w nich. Przychodziłem wcześniej by pogawędzić z młodymi sprzątaczami zajmującymi się terenem wokół budynku. Naprawdę przyglądałem się każdemu calowi Pentagonu, z każdej strony, szukając wskazówki którą przeczuwałem a której nie mogłem znaleźć. Jednego dnia, pierwszy raz od mojej praktyki sprzątacza spóźniłem się do pracy. Tylko 5 minut, nic w porównaniu z niechlujstwem niektórych pracowników, lecz zostało to skwapliwie odnotowane w księdze wejść i wyjść i skwitowane zdziwionym spojrzeniem młodej stażystki. Tego samego dnia wieczorem, pod jednym z biurek, znalazłem dokument z klauzulą „Poufne”. Automatycznie wsadziłem go w gacie. Wtedy zdębiałem – z rogu patrzyła się na mnie kamera. Spokojnym krokiem poszedłem do ubikacji i tam w szaleńczym pośpiechu podarłem papier i wrzuciłem do muszli klozetowej spuszczając wodę. Byłem przekonany że czeka mnie rewizja. Gdy jej nie było, widziałem już w wyobraźni moje archiwum rozprute przez 10 agentów, którzy z uśmiechem czekali na mój powrót do domu. Nic się jednak nie wydarzyło tego dnia. Ani w ciągu następnych. Przypomniałem sobie o miłej sumce jaka czeka na mnie, gdy przejdę za kilka lat na emeryturę. O marzeniu palm w Nowej Gwinei bez śledzących oczu. O młodej dziewczynie która poleci na moją kasę i kilka historyjek szpiegowskich, gdy będziemy pić koktajle słuchając dźwięku bębnów. O młodych agentach ubezpieczeniowych, którym by tak bardzo zależało na mojej starości. Musiałem z tym zerwać... I zerwałem.

Posprzątałem i zapieczętowałem archiwum. Praca jak to praca – potoczyła się dalej swoim torem bez zakłóceń. Nie miałem już tylko ochoty na dowcipna wymianę zdań. „Podobno tak kończą samotni sprzątacze w czerwonej” – dobiegały mnie szepty, na które szybko zobojętniałem. Potraciłem ostatnich przyjaciół z ekipy, nie mogąc przekazać im bólu i rozgoryczenia nie mówiąc jednocześnie o dawnej działalności. Wrzucałem ściśle tajne rozkazy do worka i bez żalu wrzucałem do szybu prowadzącego do spalarni. Kłamstwa w wiadomościach już nie bawiły, a denerwowały. Oglądałem więc tylko stare filmy science-fiction. I tylko Bill lub John patrzyli na mnie z jakąś większą życzliwością i głębią w oczach.

Pewnie nigdy bym nie odkrył tajemnicy pokoju P-1, oraz proroctwa jakie niósł swoim istnieniem, a które ziściło się w tak okrutny dla nas sposób, gdyby nie ta ogromna niepoznana sfera w każdym człowieku, która myśli, czuje i pamięta bez jego wiedzy i woli.

Było to pół roku później od wydarzeń z kamerą. Raz do roku, w słoneczny letni tydzień nadchodził obowiązek umycia dachu całego Pentagonu. Ze względu na obecność wielu urządzeń telekomunikacyjnych, obowiązek ten ciążył tylko na sprzątaczu czerwonej strefy – istniało zbyt duże ryzyko zainstalowania podsłuchu czy innego świństwa na przykład fałszującego dane. Gdy zostałem wpuszczony na dach, helikopter który spuścił na linie beczkę z wodą i wiadro z narzędziami odlatywał wzdłuż budynku. Powiodłem za nim oczami, jednocześnie przesuwając wzrokiem po... antenach satelitarnych ! Doznałem olśnienia jasnego jak światło błyskawicy rozcinającej noc. Pracowałem z takim zapałem i taką radością że w jeden dzień umyłem część dachu przeznaczoną na dwa dni. Wracając do domu, wiedziałem że idę po potwierdzenie, a nie sprawdzenie. Z hukiem odpieczętowałem archiwum, wywalając całą zawartość na podłogę. Gorączkowo zacząłem rozgarniać plany budynku przyglądając się tylko planom dachu. Po czterech takich kartkach znalazłem na piątej to czego szukałem – na rysunku nie było jednej z anten. Ani dużej, ani małej tylko takiej średniej anteny satelitarnej nadawczo-odbiorczej, którą tego dnia widziałem na dachu, wtopioną w tłum jej podobnych. Zasnąłem w ubraniu, szczęśliwy i spokojny odnalazłszy znów drogę swojej zapomnianej misji.

Gwiżdżąc wchodziłem do biura, mimo uwierającego kątomierza wsadzonego miedzy pośladki. Na dachu odnalazłem moją jedyną i ukochaną antenę. Czule do niej przemawiając zmierzyłem jej nachylenie, oraz zapisałem kierunek jaki wyznaczał jej cień w południe. Wiązka kabli która od niej odchodziła w dół budynku miała identyczny wygląd jak ta idąca przez sufit w pokoju Billa Lub Johna. W domu odnalazłszy zeszyt ze studiów na wydziale matematycznym (na którym gościłem okazjonalnie przez pół roku), dokonałem obliczeń. Antena była wycelowana w jakiegoś satelitę na orbicie geostacjonarnej dokładnie nad biegunem północnym ! Musiał więc patrzeć się w biegun lub w kosmos i przekazywać swoje obserwacje do pokoju P-1, pokoju Pole-1, a te... Sami wiecie co się z nimi działo. Było to w końcu coś, prawdziwy kamień milowy i węgielny. Należało działać, póki miałem jeszcze tyle zapału. A musiało mi go starczyć na jeszcze kilka dni czyszczenia dachu. Na szczęście widok anteny, która stała się nowym przyjacielem wysłuchującym moich monologów dodawał mi energii. Skończyłem dwa dni przed terminem, co zaowocowało premią, przyzwoitą jak na zasłużonego pracownika.

Znów coś mi świtało w snach. Moje archiwum okazało się przydatne w tej sprawie – spójrzcie jak to niektóre rzeczy owocują po długim czasie. Jeden ze starych dokumentów opatrzony klauzulą poufne zawierał rachunki, wystawione przez zleceniodawców zewnętrznych. Obok kwot za przesłuchania z użyciem tortur jeńców wojennych należnej Egiptowi, czy też rozpylenie bezwonnego gazu poprawiającego nastrój podczas wiecu wyborczego jednego z republikańskich senatorów widniała niemała suma za konserwację satelity. Zgadnijcie gdzie znajdował się ten satelita. I mimo że wszystkie pozostałe sumy były wyliczone w dolarach, ta opiewała na duże ilości platyny. Zleceniobiorcą był rząd Rontolmejski – rząd małej cywilizacji na obrzeżach drogi mlecznej. Było to dla mnie bardzo dziwne. Po pierwsze, czemu konserwację ziemskiego satelity zlecano innej cywilizacji ? Po drugie, czemu nie wybrano jednej z wielu cywilizacji leżących bliżej Układu Słonecznego ? Przyzwyczajony niejako do stopnia tajemniczości sprawy którą rozpracowywałem nie wyciągałem zbyt pochopnych wniosków i potraktowałem to jako kolejny impuls do działania.

Na rachunku napisany był typ satelity – P-2. Na początku sądziłem że jest to podobieństwo, mające wskazywać na związek z moim pokojem. Lecz intuicyjnie nijak to się miało do siebie. Wpierw był pokój, później satelita ? Funkcję pokoju ktoś utożsamiał z funkcją satelity ? Pokój i satelita uzupełniali się ? P-1 i P-2 ? „Właśnie !” – wykrzyknąłem w myślach. Są dwie klawiatury, dwa bieguny, dwa satelity i dwa pokoje. Oba ze starym sprzętem używanym w czasach gdy były dwa mocarstwa. Tu P-1 i P-2, tam P-2 i P-1. Lub może..., jak kto woli. W ten oto sposób zostałem podwójnym agentem. Szpiegując Amerykanów szpiegowałem zarazem Rosjan.

Wtedy wiedziałem już co, trochę wiedziałem jak, brakowało mi odpowiedzi na pytanie „dlaczego ?”.

Znów każdą chwilę w pracy i w domu wypełniały mi intensywne analizy nowych faktów. A że wiedzę jak już wiecie miałem całkiem pokaźną, były one nadzwyczaj bujne. Niestety, nie owocne. Pedantyczny laluś nie awansował na stanowisko dające mu dostęp do planów satelitów, a innego sposobu na wykradzenie tych planów nie mogłem znaleźć. Kierując się nadzieją znów zacząłem zbierać porzucone dokumenty – znajdowałem w nich sprawy mi znane lub pasujące do znanych schematów. Powrócił mi humor, który pracownicy czerwonej postrzegali częściej jako objaw starzenia się niż naturalnej poprawy nastroju. Droga do powtórnego zbliżenia się do ludzi została zamknięta na dobre. Cóż, mówiłem sobie, uroki pracy w wywiadzie.

Odpowiedź przyszła szybciej, niż wygasła nadzieja na jej uzyskanie.

Pewnego dnie czerwona strefa powitała mnie nieoczekiwaną krzątaniną i przekleństwami wylatującymi z napotkanych ust. Wprawnym uchem agenta wyłoniłem szybko przyczynę tego stanu – jeden z amerykańskich nowych okrętów podwodnych typu „Virginia” nabawił się poważnej awarii reaktora pod lodami Antarktydy. Naukowa wizja jednego z genialnych instruktorów okazała się niefunkcjonalna w praktyce i doprowadziła do nadtopienia prętów paliwowych w reaktorze. Istniało ryzyko stracenia świeżego statku. Nikt nie mówił o załodze.

W tym rozgardiaszu nie było sensu sprzątać. Udałem się do Pokoju P-1, gdyż tego dnia wypadał mój ukochany czas sprzątania. Byłem profesjonalistą i nigdy nie sprzątałem tam częściej niż wynikało to z grafiku, by ani Bill ani John nie nabrali żadnych podejrzeń.

Nikt nie odpowiedział na moje pukanie. Wszedłem. W środku czekał na mnie szok – Bill i John razem w pokoju. Dzisiaj czasem się dziwię, jak moje serce, tak nadwyrężone w latach młodości, mogło swobodnie przeżywać tyle silnych emocji w tamtym czasie. Jeden z nich walił zaciekle w klawiaturę, a cały monitor płonął zielenią bukw. Drugi majstrował cos przy szafie nagrywającej, gorączkowo wpatrując się w wykresy. Paliły się wszystkie diody na skrzynce i tylko kilka czerwonych na końcu skali mrugało nieśmiało popiskując przy tym z głośnika. Nie wiem jak długo stałem, pozwalając świadomości ogromu mojego odkrycia dojść do mnie. Gdy jeden z nich zauważył w końcu moją obecność, wykrzywiłem twarz w komicznym wyrazie mającym być uśmiechem i powiedziałem „Good Morning”. W zamian dostałem nerwowy rozkaz wyjścia i powrotu za tydzień ! Na korytarzu oparłem się o ścianę i łza szczęścia spłynęła mi po policzku. „Więc to tak się dzieje, agent staje się wrażliwy” – doszedł mnie wewnętrzny głos.

Złożyłem narzędzia i poszedłem do domu wcześniej, mówiąc oficerowi dyżurnemu że dziś nie ma zupełnie warunków do pracy, na co odpowiedział mi ponurym skinieniem głowy, wyrażającym popieprzony charakter tego cholernego dnia.

Coraz szybciej nawijałem moją nić Ariadny i światło wyjścia z labiryntu widniało tuż przede mną.

Komputer stojący zazwyczaj bezczynnie przy moim łóżku zaprzągnąłem do katorżniczej pracy wywiadowczej. Celem moich poszukiwań w internecie stały się wszystkie strony zawierające w swojej treści sformułowania dotyczące bieguna i promieniotwórczości. Dowiedziałem się więc o poziomie skażenia czarnobylskiego na Antarktydzie, wpływu dziury ozonowej nad biegunami na poziom promieniowania kosmicznego docierającego do powierzchni Ziemi, wieku wydobytych słoi lodu datowanych metodą jądrową czy wreszcie... całkowitego zakazu prób broni atomowej na biegunach ! Widziałem wtedy koniec nitki i tylko ludzie ogarnięci kiedyś obsesją zrozumieją nieludzkie napięcie jakie towarzyszyło temu widokowi. „Broń jądrowa, biegun”, „wybuch atomowy, polarnej”, „eksplozja termojądrowa, Arktyka” – kombinacja zapytań zdawała się nie maleć. Wiedziałem na jakie ryzyko się narażam szukając tych słów w internecie, jeśli ktoś powiąże je ze mną. Rzeczą ludzką jest mylić się dwa razy. Lub więcej.

Wśród wyników znalazła się praca magisterska pod tytułem „Wpływ stopienia czap polarnych na Ziemię”. Przechowywana była na serwerze jednej z podrzędniejszych uczelni w Stanach. Praca o szerokim temacie i jeszcze szerszym autorze, który jednak o wiele bardziej lubił własną fantazję niż dane statystyczne i suche fakty. Polubiłem go już na wstępie. Jeżyła się katastroficznymi opisami, ustępującymi chyba tylko Apokalipsie świętego Jana ilością zniszczeń. Pomyślałem jak to mało zmienił się model kształcenia od moich studenckich czasów, skoro czysto spekulatywna praca stawała się podstawą do przyznania tytułu magistra. Autor tej pracy zostawił sobie na koniec spekulacje dotyczące możliwych przyczyn stopnienia czap polarnych. Obok wzmożonej aktywności Słońca, zmiany kątu nachylenia Ziemi, efektu cieplarnianego i arcywymyślnych reakcji chemicznych jednym z powodów był wybuch bomby termojądrowej. Jednej. Na jednym biegunie. By w wyniku procesu przemian fizycznych w atmosferze stopniała druga. By świat jaki znamy przestał istnieć w przeciągu roku od wybuchu. By cały dorobek 10 000 lat przestał istnieć nie od globalnej wojny nuklearnej, nie od zanieczyszczeń gromadzących się wiekami, nie od inwazji wrogich sił od których roił się kosmos a od jednej prymitywnej bomby termojądrowej.

Na sekundę świat zamknął mi się w palcu wskazującym, który myszką zamknął okno przeglądarki. P-1 i P-2 były moje. Los całej planety objęty był trójkątem którego bocznymi wierzchołkami były oba pokoje, a wierzchołkiem spinającym pozostałe praca tego bezimiennego studenta.

Oczyma wyobraźni widziałem traktat podpisywany przez Chruszczowa i Eisenhowera, prezydentów 2 supermocarstw zantagonizowanych ze sobą, którzy za kurtyna walki klas podpisywali traktat, na mocy którego powołano do życia 2 bliźniacze komórki – system kontroli który miał zapewnić bezpieczeństwa całej cywilizacji. Dokument tak tajny, że zapewne zniszczono go tuż po podpisaniu. Został tylko ustny rozkaz, przekazany Johnowi i Billowi oraz Saszy i Michaiłowi o utworzeniu komórek. Tak tajnych, że o znaczeniu ich stanowisk szybko zapomniano. Pozostało więc tych czterech, dla których misja stanowiąca wpierw największe wyróżnienie, stawała się z czasem więzieniem ich życia. I ja, którego misja dobiegła końca. W końcu mogłem spokojnie przejść na emeryturę wywiadowczą, a i do emerytury sprzątacza zostało mi już tylko pół roku. Radosna jesień życia stawała otworem.

Żyłem odtąd spokojnie. Na wszelki wypadek zacząłem niszczyć moje archiwum – nie z żalem a sentymentem. Spałem kamiennym snem człowieka młodego. Osiągnąłem swoje Eldorado za życia. Dostałem w pracy pracownika z pomarańczowej strefy do przyuczenia, by ktoś pozostał na moim stanowisku, gdy odejdę. W międzyczasie zmieniła się kadencja a z nią większość osób w Pentagonie – część odchodziła jak ja na emeryturę, część została przerzucona w rejon nowego konfliktu w świecie arabskim. Bill lub John jakby postarzeli się od wypadku łodzi podwodnej – nieraz przychodziło mi sprzątać kilka siwych włosów z podłogi pokoju P-1.

Miesiąc przed końcem pracy postanowiłem w końcu pokazać mojemu „podwładnemu” pokój P-1 i przedstawić go agentowi którego zastanę – od czasu zakończenia sprawy darzyłem ich ogromnym szacunkiem. Było to upalne południe w czasie którego nawaliła klimatyzacja w całym budynku. Weszliśmy do pokoju. Wpierw doszedł nas głos, monotonny pisk. Na fotelu z szeroko otwartymi oczami leżał martwy Bill lub John. Wskaźnik promieniowania palił się na całej długości skali. Chwyciłem za słuchawkę czerwonego telefonu:

– Proszę podać kod – odezwał się znany mi z ostatniej kampanii prezydenckiej głos.

– Kod ? – wychrypiałem – Nie znam kodu, gdyż oficer który go znał leży martwy. Możliwe że zaraz...

– Rozmowa nieautoryzowana – to były ostatnie słowa jakie od niego usłyszałem. Klikałem widełkami bez skutku.

– Leć po oficera dyżurnego ! Migiem ! – wrzasnąłem do sprzątacza.

Pobiegł. Więcej go już nie zobaczyłem. Stałem tam wsłuchany w pisk, patrząc raz na szafę rejestrującą, raz na trupa, raz na palące się diody. Nie wiem jak długo. Nagle głośnik wyrwał jękliwy, zgrzytliwy ton i ucichł a z nim światełka. Stanęły też szpule magnetyczne w szafie. Gdzieś z wyższych części budynku doszedł mnie pomruk wyjącej syreny alarmowej. Wyszedłem. Po cichu przemknąłem między wozami transmisyjnymi telewizji, które parkowały z piskiem przed budynkiem.

Tego samego dnia wyjąłem całe pieniądze z banku i kupiłem bilet do Tybetu w jedna stronę. Później już sami wiecie co się stało. Huragany i tsunami. Setki milionów zabitych w ciągu miesiąca. I cały rok z dewizą „metr na dzień”. I tak sobie tu teraz mieszkamy razem.

Mówią, że na podstawie słów kluczowych których użyłem w wyszukiwarce, jakiś młody oficer zainteresował się sprawą użycia broni atomowej na biegunie, który miał jakoby chlapnąć po pijaku to i owo młodemu pisarzynie któremu chciał zaimponować, który na tej podstawie stworzył paranaoidalne opowiadanie, które miało trafić internetowymi kanałami do terrorystów arabskich, którzy z kolei od dawna mieli jedną głowicę kupioną od Rosjan, z którą nie za bardzo wiedzieli co zrobić.

Osobiście nie wierzę w tą tezę i sądzę że bardziej prawdopodobne jest iż araby same wpadły na ten pomysł (wymyśliły ten sposób).

Dziękuję że wysłuchaliście mojej historii – to pomaga. Jedna rzecz mnie tylko trapi dziś. Choć mili z was ludzie, szkoda że nie rozumiecie angielskiego. Kal e siuk*

* Kal el siuk – (tybetański) – zwrot tożsamy z polskim „do widzenia”
wypowiadane przez odchodzącego do pozostających;
dobrego pozostania [w tym miejscu].